Mimo że wiele osób śmieje się, czytając słynne słowa Czesława Michniewicza, że „prowadzenie 2:0 to niebezpieczny wynik”, historia pokazuje, iż ten szkoleniowiec miał wiele racji.
W najbliższy piątek na niebie można zaobserwować ostatnią w tym roku superpełnię Księżyca, zjawisko, dzięki któremu Srebrny Glob wydaje się jeszcze bliżej nas. Na wyciągnięcie ręki. Taki sam efekt dają niektóre mecze piłkarskie – ich przebieg jest tak kosmiczny, że wydaje się, jakby były rozgrywane na Księżycu. Wskakuj z nami do rakiety, która w ponaddźwiękowym tempie przypomni ci te niezwykłe piłkarskie widowiska.
RFN – Węgry 3:2. Zmierzch „Złotej Jedenastki”
Spis treści
Pewnie nie było Was wówczas jeszcze na świecie, ale był taki czas, kiedy nasi „bratankowie” byli piłkarską superpotęgą. Do finału Mistrzostw Świata w 1954 roku Węgrzy przystępowali jako niekwestionowani faworyci. Mogli pochwalić się serią 32 meczów bez porażki, z których 28 wygrali. Zasłużenie nosili miano „Złotej Jedenastki”. Piłkarze tacy jak Puskas, Kocsis, Hidegkuti (co ciekawe, w latach 70. Miał epizod jako trener Stali Rzeszów) czy Czibor dwa lata wcześniej doprowadzili Madziarów do złotego medalu igrzysk w Helsinkach. Nic nie zapowiadało tego, żeby mecz z Niemcami z zachodu, którzy od wybuchu II Wojny Światowej nie grali w żadnym z największych turniejów (do eliminacji MŚ 1950 nie zostali dopuszczeni karnie za zbrodnie wojenne), miał przysporzyć Węgrom problemów. I faktycznie tych kłopotów nie przysparzał. Przez całe osiem pierwszych minut.
W pierwszych minutach spotkania Węgrzy rzucili się do huraganowych ataków, które przełożyły się na trafienia Puskasa i Czibora. Zabrakło im jednak na ławce Michniewicza, który przypomniałby o tym, jak niebezpiecznym wynikiem jest 2:0. RFN za sprawą bramek Morlocka i Rahna w kolejne 10 minut doprowadziła do wyrównania. Taki wynik, pomimo naporu Węgier, utrzymywał się aż do 84. minuty spotkania. Wówczas po jednym z nielicznych kontrataków Rahn po raz kolejny dopadł do piłki, rzucając Węgrów na kolana. Po chwili co prawda usiłowali z nich wstać, Puskas strzelił nawet wyrównującego gola, nieuznanego jednak w związku z pozycją spaloną. Dziś ten mecz pamiętamy jako „Cud w Bernie”, który jest traktowany jako kamień węgielny do narodzin nie tylko siły niemieckiego futbolu, ale w ogóle państwowości RFN. Na Węgrzech wybuchły brutalne protesty. Piłkarze byli oskarżani o sprzedanie meczu. Na ulice wyszło 10 tysięcy osób, a powracający do kraju kadrowicze byli rozwożeni do domów przez bezpiekę. O meczu mówi się do dziś – w 2010 roku niemieccy naukowcy poddali w wątpliwość własny triumf, oskarżając RFN o doping.
Liverpool – Milan 3:3. Dudek Dance
Najsłynniejszy horror z Polakiem w roli głównej i jeden z dwóch najbardziej niesamowitych finałów Ligi Mistrzów w historii. „W tym sezonie Steven Gerrard i spółka na nowo napisali co w futbolu jest „możliwe”. Ale nawet ich heroiczne wyczyny z meczów z Olympiakosem, Juventusem i Chelsea bledną przy tym, co wydarzyło się w Stambule. To nie powinno było się zadziać. Część z nas nie do końca wierzy, że faktycznie się zadziało. Jedyny dowód na to, to ślady po uszczypnięciach, kiedy sprawdzaliśmy czy nie śnimy. Byliśmy przekonani, że już jest po wszystkim. Nie było.” – tak spotkanie finałowe Ligi Mistrzów z 2005 roku opisywało „Liverpool Echo”.
Piłkarze Liverpoolu przystępowali do starcia z naszpikowanym gwiazdami Milanem jako Underdog. Włosi słynęli z żelaznej defensywy i kreatywności w przodzie, więc kiedy w pierwszej połowie wypunktowali zespół Rafy Beniteza zdobywając trzy bramki i nie tracąc żadnej, nawet najwierniejsi fani The Reds byli przekonani, że mecz się skończył. – Jestem dzieckiem Liverpoolu. To mój klub. Nie chcę go widzieć upokorzonego. Jeśli strzelimy gola w pierwszym kwadransie drugiej połowy, jeszcze to wygramy – powiedział kapitan Steven Gerrard do zespołu, prosząc wcześniej sztab, żeby zostawił ich samych. Według Djibrila Cisse to był moment, który odwrócił losy finału.
Gerrard wyszedł na boisko, zdobył bramkę na 1:3 i dał sygnał do natarcia. W kolejne sześć minut Liverpool za sprawą strzałów Smicera i Xabiego Alonso wyrównał. Ale to nie był koniec emocji. Bohaterem okazał się Jerzy Dudek, który najpierw w dogrywce obronił strzał i dobitkę z niespełna trzech metrów Szewczenki, a następnie w serii rzutów karnych zaprezentował legendarny „Dudek Dance”, wytrącając Mediolańczyków z uderzenia i zapewniając swojemu zespołowi pierwszy Puchar Europy od 21 lat. – Reakcje kibiców Liverpoolu na mój widok do dzisiaj są niesamowite, nie wiem czy zasłużyłem na to w takim stopniu. Gdy przegrywasz 0:3, nikt nie wierzy w twój sukces. Kiedy wstajesz z kolan i odrabiasz stratę, dokonujesz czegoś, czego fani nie zapomną do swoich ostatnich dni – mówi Jerzy Dudek, ambasador bukmachera Superbet. Czy to przypadek, że bohater jednego z najsłynniejszych comebacków w historii reklamuje bukmachera, którego klienci kochają za Superprzewagę? Gdyby ten mecz miał miejsce dzisiaj, to kibice z Mediolanu, którzy obstawili wygraną swojego zespołu, już po pierwszej połowie mogliby odbierać wygrane, niezależnie od tego, co wydarzyło się dalej. Tak właśnie działa niezwykła funkcjonalność Superbet, który już przy dwubramkowej przewadze rozlicza kupony jako wygrane. Choć pewnie w tym przypadku dla zrozpaczonych fanów Milanu byłoby to tylko drobne pocieszenie…
Manchester United – Bayern Monachium 2:1. Fergie Time
Czy z odrabiania strat da się uczynić prawdziwą sztukę? Sir Alex Ferguson i jego Czerwone Diabły udowodniły, że tak. Przykładów było wiele, ale najsłynniejszym był finał Ligi Mistrzów z 1999 roku. Co prawda pod kątem liczby odrobionych bramek Manchester wypada blado na tle późniejszego wyczynu Liverpoolu, ale dramaturgia była niezwykła.
Aż do 90. minuty po bramce Mario Baslera to Bawarczycy prowadzili. Jednak kiedy w myślach już podnosili Puchar Europy, po raz kolejny okazało się, że drużyna z Manchesteru nie zna słowa „odpuścić”. Dwóch rezerwowych, Teddy Sheringham i Ole-Gunnar Solskjaer w doliczonym czasie gry dwukrotnie pokonało bramkarza rywali, pozostawiając kibiców w szoku. Do dziś, chociaż chodziło o odrobienie zaledwie jednobramkowej straty, ten mecz jest synonimem powstania z piłkarskiego grobu. I po nim padły jedne z najsłynniejszych słów Fergiego: „Football, bloody hell”, czasem nieudolnie tłumaczone jako „piłka nożna, krwawe piekło”, a de facto będące wyrazem połączonego podziwu i przerażenia dla nieprzewidywalności futbolu.
Barcelona – PSG 6:1. Matka wszystkich „remontad”
Jeśli odwrócenie losu przez Czerwone Diabły nazywamy niezwykłym, to co powiedzieć o wyczynie Barcelony z 2017 roku? Blaugrana w pierwszym meczu 1/8 finału Ligi Mistrzów uległa w Paryżu PSG aż 0:4 i do rewanżu na Camp Nou przystępowała skreślona przez wszystkich trzeźwo myślących fanów futbolu, chociaż szkoleniowiec Katalończyków Luis Enrique na przedmeczowej konferencji wykazywał nutę optymizmu. – Skoro PSG mogło strzelić nam cztery gole, my możemy załadować im sześć – mówił. Wiary nie tracił też snajper Barcy, Luis Suarez: – Jeśli jest zespół, który mógłby odwrócić losy rywalizacji i zdobyć cztery bramki, to jest nim Barcelona. To byłoby wydarzenie na skalę światową.
I faktycznie takim było, chociaż nie zabrakło kontrowersji. Gospodarze dwa z sześciu goli strzelili po rzutach karnych podyktowanych przez Deniza Aytekina. Oba były wątpliwe. Niemiec od tej pory nie posędziował meczów na tym poziomie, a po spotkaniu UEFA zabroniła mu wypowiadania się na temat podjętych decyzji. Nie zmienia ta jednak faktu, że szaleńcza pogoń za uratowaniem dwumeczu, zwieńczona trafieniem Sergiego Roberto z 95. minuty, to jedna z najbardziej niezwykłych historii w nowożytnym futbolu. Warty podkreślenia jest fakt, że na trzy minuty przed końcem regulaminowego czasu gry Barcelona prowadziła 3:1 i w związku z obowiązującą wówczas zasadą goli na wyjeździe potrzebowała aż trzech bramek, żeby uniknąć odpadnięcia z LM. Jakim cudem to zrobiła, wiedzą chyba tylko sami zawodnicy.
Mołdawia – Polska 3:2. Cud na smutno
Spośród wielu nietypowych „remontad” jedną z najdziwniejszych i najbardziej przykrych dla polskich fanów jest ta z niedawnego meczu w Mołdawii. Grając z outsiderem, mając na ławce rezerwowych trenera mistrza Europy z 2016 roku a w ataku snajpera Barcelony, mogliśmy do dość egzotycznego wyjazdu w eliminacjach Euro przystępować z względnym spokojem. I tak też układało się to spotkanie. Do przerwy reprezentacja Polski po bramkach Lewandowskiego i Milika prowadziła 2:0 i duża część kibiców kadry zajęła się innymi sprawami, wychodząc z założenia, że w tym meczu nic się już nie wydarzy. Niestety to samo zrobili nasi kadrowicze…
Dwie bramki Iona Nicolaescu pozwoliły Mołdawii doprowadzić do wyrównania, a gwóźdź do naszej trumny wbił Baboglo na pięć minut przed zakończeniem regulaminowego czasu gry. Jedynymi Polakami, którzy mogli czuć się nieco pocieszeni, byli… klienci bukmachera Superbet. Wprowadzona przez niego Superprzewaga, w myśl której mecz jest rozliczany jako wygrany już przy dwubramkowej przewadze jednego z zespołów, uratowała tysiące postawionych na Polskę kuponów. Szkoda, że nasza kadra wygrała ten mecz wyłącznie w Superbecie, bo punkty zdobyte w Kiszyniowie znacznie przybliżyłyby nas do awansu na mistrzostwa kontynentu.